DZIEŃ 22

Lecimy na luzie na Luzon

Trochę latania arktycznymi liniami Air Asia

Na lotnisku jesteśmy już o 6:00 Zostaliśmy przywiezieni bezpłatnym hotelowym transportem. To miła usługa. Tu czeka na nas od samego wejścia długa kolejka podróżnych. Pierwsza kontrola bagażu jest już przy drzwiach do Sali odlotów. Potem kolejka do nadania bagażu i następna do kontroli celnej. Tu Pani prosi, aby z podręcznego bagażu wyjąć laptopa. Otwieram torbę żeby spełnić jej prośbę, a tam… karakan wielkości pudełka zapałek. Nie namyślając się wiele utłukłem robala. Oczywiście w wielkiej tajemnicy przed celnikami. Lepiej, żeby nie widzieli, że przemycamy zwierzątka.
W poczekalni opróżniłem worek i dokładnie sprawdziłem, czy nie ma innych pasażerów na gapę. Truchło karalucha wylądowało w śmietniku. To nauczka i przypomnienie, żeby jednak za każdym razem po pobycie w jakimś miejscu, sprawdzać dokładnie bagaże. 
Idziemy przez płytę lotniska do samolotu. Lekko popaduje i miłym akcentem jest rozdawanie parasolek przez obsługę. Lot trwa około godziny i rozpoczynamy procedurę lądowania.

Na lotnisku w Manili można się zgubić

Lotnisko w Manili jest dosyć spore, składa się na nie kilka nie połączonych ze sobą terminali. Okazało się, że musimy przejechać taksówką z jednego terminala na drugi. Informujemy Panią, która zarządza wsiadaniem do aut, że jedziemy do Angeles. Ta poświergotała z kierowcą wyjaśniając mu dokąd ma nas zawieźć i ten podwozi nas pod sam autobus. Obsługa autobusu potwierdziła, że jadą tam gdzie chcemy, więc za 760 peso wykupujemy dwa miejsca. Mamy do przejechania ok 100 km.

Manila jest ogromna

Głównie będziemy jechać przez Manilę. Samo miasto zamieszkuje prawie 2 mln Filipińczyków. Aglomeracja jednak rozrasta się i wchłaniając okoliczne miejscowości zwiększyła liczebność do 11 milionów. Podróż będzie trwać ponad 2 godziny. Wyruszamy punkt 10:00. Jedziemy wśród ogromnych bloków mieszkalnych i biurowców, co rusz widać wielkie banery. Na drodze ruch jest duży. Tu już jeżdżą prawie same auta. Takie Filipiny nie odbiegają od europejskich standardów. Widać pieniądz i technologię. Po ok godzinie wreszcie opuszczamy miasto i teren zazielenia się. Jest zupełnie płasko.

Przed nami kraina wulkanów

Tylko w oddali widać samotny wulkan Arayat North Peak. Na ten ponad kilometrowej wysokości szczyt można zrobić sobie wycieczkę trekingową. My jednak planujemy zdobywać szczyty po drugiej stronie miejscowości Angeles. Będziemy odkrywać wulkan Pinatubo. Powoli wjeżdżamy do centrum miasta.

Najeść się, to mało powiedziane

Wysiadamy przy dużej Galerii Handlowej. Jesteśmy bardzo głodni, bo od rana nic nie jedliśmy. Wchodzimy do środka i szukamy gastronomii. Wygląda tu zupełnie jak w naszych galeriach. Wchodzimy do stoiska Garmina, a potem sklepu z butami sportowymi. Ceny takie jak u nas. Głód daje znać o sobie więc przeglądamy stoiska gastronomiczne. Naszą uwagę przyciągnęła reklama Płacisz 485 peso i jesz ile chcesz. To coś dla nas. Wchodzimy do środka i zabieramy się za konsumpcję. Potraw tu sporo więc jest w czym wybierać. Obiadamy się do granic swoich możliwości. Ja posmakowałem wszystkiego, Od ryb po mięsa, ślimaki, sałatki, zasmażane liście, makaron, ryż, i wszelkiego rodzaju słodkości. Przesadziłem. Aleksandra też sobie nie żałowała. Bardzo smakowały jej smażone w specjalnej panierce zielone liście. Były chrupiące i lekko słone. Wychodzimy z lokalu porządnie najedzeni. To chyba najlepiej wydane pieniądze na jedzenie podczas całego pobytu na Filipinach.

Chodzenie jest fajne, ale jeżdżenie jeszcze fajniejsze

Idziemy teraz do hotelu. Najpierw krótki spacer po okolicznych uliczkach, a potem łapiemy trójkołowca i za 200 peso dojeżdżamy do oddalonego o 3 km hotelu. Chodzenie z ciężkim plecakiem w takim upale jest bardzo męczące. Tutejsze trójkołowce są jakieś mikre. Aleksandra ledwo zmieściła się z plecakami do budy, a ja z nogami założonymi jak panienka siedziałem na motorku za kierowcą. Zatrzymujemy się pod hotelem Palace Hotel. 

Dziwne miejsce ten nasz hotel i ta nasza dzielnica

Spędzimy tu następne kilka dni. Wita nas duży zacieniony hol, a w nim kilka toreb z kijami do golfa. Okazuje się, że wielu turystów przyjeżdża do Angeles w jednym celu - grać w golfa. Później, przeglądając mapę okolicy naliczyliśmy w promieniu 10 km prawie 10 pól. Teraz nie dziwi nas spotkana na mieście, tak duża liczba samotnych starszych panów. Meldujemy się, zostawiamy tobołki w pokoju i wyruszamy na zwiedzanie miasta. Mamy dziwne odczucie, że coś tu jest nie tak. Wszystkie napisy w naszym hotelu są dwujęzyczne. I drugim językiem są krzaczki - coś jak chińskie pismo. Wychodzimy na ulicę i rozpoczynamy spacer. Wzdłuż szerokiej drogi stoją hotele i restauracje, wszystkie z dziwnymi napisami. Okazuje się, że to koreański. Mieszkamy w dzielnicy, podobnej do China Town. Pełno tu skośnookich handlarzy. I oferty w sklepach i restauracjach jakie inne, mniej filipińskie.

Bez plecaków, to można chodzić

Robimy długi, ponad 3 kilometrowy spacer i w końcu opuszczamy koreańską dzielnicę - z powrotem jesteśmy na Filipinach. Szukamy na własną rękę wypożyczalni skuterków i agencji, która mogłaby nas wysłać na zwiedzanie pobliskiego wulkanu. Początkowo liczyliśmy na to, że będzie jak dotychczas. Obsługa hotelu powie nam wszystko. Tu jednak nie wiedzą nic. Ani gdzie można w okolicy wypożyczyć motorki, ani jak zorganizować wycieczkę. Duże miasta okazują się turystycznie trudniejsze do ogarnięcia. Nie poddajemy się jednak. Sami coś musimy znaleźć.

Kraina znana z seksu

Na razie jednak zamiast wypożyczalni znajdujemy sporą ilość gabinetów masażu i barów GoGo. Okazuje się, że starsi panowie przyjeżdżają do Angeles nie tylko na golfa ale też na dziewczynki. Podobno to bardzo znane z seksturystyki miasto. Będzie, co zwiedzać nocą.

Uff - są i skutery

W końcu natrafiamy na wypożyczalnię skuterów. Okazuje się, że za 500 peso możemy coś sensownego wypożyczyć. W ogóle, to ceny są tu czasem dziwne. Np Shake mango kosztował nas 50 peso, gdzie na innych wyspach płaciliśmy najmniej 150.

Jacek się strzyże

Postanowiłem się także ostrzyc i ogolić. W napotkanym zakładzie fryzjerskim za 300 peso moje włosy zostały uporządkowane, a broda zlikwidowana. Klimat był, bo pani (Aleksandra twierdzi, że to był pan) rozpoczęła strzyżenie od machania brzytwą. Czyli najpierw nadała kształt mojej fryzurze, usuwając zbędne owłosienie. Po 20 minutach z zakładu wyszedł nowy Jacek. Aleksandra miała ubaw i uwieczniała fotograficznie proces strzyżenia. Chciała, żebym zostawił sobie mały hitlerowski wąsik - złośnica. Zapada zmrok. Robimy zdjęcia ulicznemu zgiełkowi. Aleksandra wpadła w wir kreatywności i postanowiła z trybu relacja przeskoczyć na artyzm. Wyszło.

Jeepney-jujemy przez miasto

Jako, że do hotelu mamy ok 3 km, postanawiamy skorzystać z lokalnego środka transportu czyli jeepney - takich autobusików przypominających amerykańskie jeepy z lat 60 tych. Jest ich tu zatrzęsienie. To główny środek transportu ludności. Nie dziwię się, bo przejazd kosztuje nas 20 peso na 2 osoby czyli niecałe 2 złote. Jesteśmy przy zajezdni z której busy startują. Jest tu ich masa i są w dwóch kolorach - białe i żółte. W stronę naszego hotelu jadą żółte. Opłacamy przejazd i wsiadamy. Busy nie mają tu określonego harmonogramu odjazdu. Wyjeżdżają, jak się zapełnią. Trwa to krótko i po chwili busik rusza. Nie ma tu szyb w oknach, a my siedzimy na ławkach przymocowanych wzdłuż auta W jednym busiku mieści się ok 20 osób. Kolejna zaletą tego lokalnego transportu jest to, że możesz wysiąść w dowolnym miejscu. Nie ma tu przystanków. Wsiadanie także odbywa się na zasadzie machasz i auto zatrzymuje się, żeby cię zabrać. Patrzymy na mapę i wysiadamy z busika w okolicach hotelu.

Dolina rdzy na żywo

Skręcamy z głównej ulicy w boczną przy której znajduje się nasz hotel. Nagle Aleksandra zatrzymuje się i woła: Zobacz jaka fajna fura. Podchodzimy. To stary amerykański pickup z lat 60 tych. Cały zardzewiały, ale piękny. Rozglądamy się wokoło, a tu cały parking zawalony starymi autami. Oglądamy je z zachwytem. Po chwili wyłania się właściciel zainteresowany, kto mu tu po nocy łazi wśród jego skarbów. Witamy się i chwalimy kolekcję. Mówi, że Pickupa kupił w stanach za 9 tys USD i będzie go restaurował. Chwilę rozmawiamy i żegnamy się. Na pewno wrócimy tu jutro zrobić zdjęcia i bliżej poznać historię tego miejsca. Jest późno. Wpadamy do pokoju, bierzemy szybki prysznic i padamy na łóżka. Jutro też jest dzień.