DZIEŃ 5

Moal Boal - plaże i wodospady, że o drobiu nie wspomnę

Śniadanie, czyli Ola kręci nosem

Dzień zaczynamy w ulubiony sposób czyli śniadaniem. Idziemy do restauracji hotelowej, oddalonej nieco od noclegu i leżącej nad samym brzegiem morza. Już na wejściu witają nas uśmiechnięci kelnerzy, pod nos podtykając zalaminowaną kartkę z menu. Do wyboru mamy zestaw A,B lub C. Wybraliśmy B - zgodnie, jak na rodzinę Barszczów przystało. 
No i dostaliśmy to, co zamówiliśmy, czyli jak, to określiła Aleksandra przerzutą i wyplutą przez kucharza maź mięsną. Na szczęście nie smakowała tak źle, jak wyglądała, więc Jacek zjadł ze smakiem, a Aleksandra cieszyła oko pięknym widokiem, jaki roztaczał się z tarasu restauracji.

Tajny Plan zwiedzania

Plan na dziś jest prosty. Jedziemy zobaczyć okoliczną atrakcję czyli Białą Plażę, no i dobrze by było jeszcze nurkując zobaczyć turtlesy, czyli po naszemu żółwie.  
Pakujemy podręczne plecaczki. Jest w nich: sprzęt do nurkowania, ręczniki, kamerki, pałatka na deszcz, apteczka i woda. Ubieramy się też w nasze specjalnie zakupione na wyjazd koszule z kapturkami. Mają nas chronić przed słońcem, które mimo, że się dobrze ukrywa wśród chmur, to opala natychmiast. Mimo, że jesteśmy tu dopiero drugi dzień, a już mamy spieczone karki. Tu trzeba pamiętać, o codziennym smarowaniu kremem z filtrem odkrytych części ciała. 
Oznaczamy na mapie miejsce docelowe i cieszymy się na samą myśl o kilkudziesięciokilometrowej wycieczce motorkowej po lokalnych drogach. Wiemy z doświadczenia, że taka wyprawa, to najlepszy sposób na zwiedzanie okolicy. Jedziesz sobie z prędkością 20-30 na godzinę i rozglądasz, podziwiając krajobrazy. Zatrzymujesz w dowolnej chwili i cieszysz chwilą. 

Rozczarowanie

Po około 30 minutach dojeżdżamy do plaży. A tu czeka na nas niesodzianka - prywatny parking wypełniony autami i motorkami. Opłacamy go i maszerujemy na plażę. Omijając miejscowy biznes gastronomiczny wchodzimy na piasek. I co??? Piasek jest, woda jest… I milion ludzi jest!!! Głównie lokalesów. No przecież!!! Dziś niedziela więc całe filipińskie rodziny wyległy na piasku. To nie nasze klimaty, chociaż miło popatrzeć, jak imprezują Filipińczycy oraz ich psy, które jadły na plaży z talerzy. Krótki spacer, trochę zdjęć i zmykamy dalej. 
Przeglądamy mapę, którą dostaliśmy w centrum informacji turystycznej i wybieramy wodospady Kawasan Falls. Są oddalone o niecałe 30 km, więc nasze motorki powinny dać radę. Oznaczamy punkt na mapie Google i ruszamy w drogę. 
Przyjemna skuterkowa podróż mija nam szybko. Wokoło cały czas coś się dzieje, leżące na chodnikach psy przyglądają się nam leniwie, siedzący przy drodze Filipińczycy zawzięcie dyskutują o problemach świata, wśród domostw biegają uśmiechnięte, rozkrzyczane dzieci, a na ulicy, co chwilę ktoś z tyłu na nas trąbi informując, że za chwilę będzie wyprzedzał. Uwielbiamy te klimaty. Po chwili pojawia się mały znak Kawasan Falls 1,5 km.

Rozczarowanie numer 2

Patrzymy na mapę i wychodzi nam, że za kilkaset metrów powinniśmy skręcić w lewo. Wyruszamy. I rzeczywiście pojawia się mała droga w lewo. Przy niej stoi grupa Filipińczyków z trójkołowcami i wołają Kawasan Falls!!! Kawasan Falls!!! Uśmiechamy się do nich i nie zatrzymując skręcamy w wąską drogę. Ta zaczyna się piąć w górę i zamienia w szutrową. Co kawałek jest remontowana. W końcu dojeżdżamy na samą górę. Gdzieś powinien być zjazd w lewo do wodospadów. Niestety nic nie widać. 
Zatrzymujemy się lekko zdezorientowani, żeby sprawdzić naszą pozycję. Niestety brak zasięgu. A jak na złość nie ściągnęliśmy sobie map off-line tego terenu. Pozostaje nam wrócić do głównej drogi w poszukiwaniu sygnału. W pewnym momencie mija nas na motorku Pan w różowej koszulce. Zatrzymujemy go i pytamy o wodospady.

Zawsze znajdzie się coś do zwiedzenia

Mówi, że niestety Kawasan Falls są zamknięte, ale może nas zaprowadzić do innych pobliskich wodospadów o nazwie Kanloab Falls. Nie zastanawiając się, ruszamy za panem. Pędzimy jakąś wąska asfaltową dróżką biegnącą wśród lasu palmowego. Jest kręta i prowadzi stromo w dół. 
Po chwili dojeżdżamy do małych drewnianych zabudowań, przy których stoi kilka osób. Jeden z nich podchodzi do nas i pyta, czy nie chcemy się wybrać z nim na zwiedzanie wodospadów i skoki. 
Tak właśnie Franklin został naszym przewodnikiem na najbliższe kilka godzin. Ustaliliśmy stawkę i zasady. Przebieramy się w nasze wodne stroje, a rzeczy zostawiamy w domu rodziny Franklina. Dodatkowo zostajemy doposażeni w kapoki i kaski. Tak przygotowani wyruszamy nad wodę. Płynąc, wspinając się po skałkach, brodząc w wartkim nurcie, powoli pniemy się w górę rzeki podziwiając piękno tutejszej przyrody. Rzeka płynie wartko, przelewając się pomiędzy skałami, otoczona wysokim kanionem porośniętym bogatą roślinnością. Po ok 20 minutach Franklin doprowadza nas do miejsca, gdzie znajduje się kilkumetrowa skałka, a pod nią głębia.

Skoki życia

Zaprasza do skoków. Nigdy nie skakaliśmy do wody z dużych wysokości, więc mamy pewne obawy. Aleksandra wybiera znacznie mniejszą, ok. metrowej wysokości skałkę i piszcząc wykonuje skok życia. Ja też nie decyduję się skoczyć z najwyższego miejsca. Schodzę troszkę niżej i skaczę. Franklin popisuje się przed nami i skacze w pięknym stylu z najwyższego punktu. Wyglądało to kozacko. 
Taplamy się chwilę w ciepłej wodzie i powoli wracamy. W jednym z miejsc, gdzie rzeka płynie bardziej spokojnie, spotykamy kilkoro miejscowych. Dorośli stoją pod skleconym z desek i liści zadaszeniem. Jedna z Pań robiąca grilla, proponuje nam parówki lub pieczone banany.

Czworonożni Bananożercy

Wybieramy banany. Przed nami w rzece bawi się uśmiechnięta wesoła gromadka dzieci. 
Wszystkiemu leniwie przyglądają się bananożerne psy. Że lubią banany przekonaliśmy się, gdy tylko dostaliśmy do ręki swoje. Nie było wyjścia - trzeba było się podzielić. Franklin wymusza na nas, abyśmy zostali fejsbukowymi znajomymi. Niestety brak tu zasięgu więc obiecujemy mu, że zrobimy to, po powrocie do cywilizacji. Prosi także, abyśmy mu wysłali zdjęcia i filmy robione z drona. Żegnamy naszego sympatycznego przewodnika i rozpoczynamy powrót. Dojeżdżamy do głównej trasy i niespiesznie jadąc przyglądamy się okolicy.

Krew, wszędzie krew

Nagle widzimy spore zgromadzenie stojących przy drodze skuterków i ogromny hałas dobiegający z pobliskiej drewnianej hali, zbudowanej na kształt rzymskiej areny. Aleksandra już wie, że to kolejna atrakcja na którą czekała - Walki kogutów. 
Wykupujemy wstęp i wchodzimy na halę. Wokoło okrągłej areny wysypanej piaskiem wznoszą się drewniane kilkupoziomowe siedziska wypełnione miejscowymi. Na arenie stoi dwóch panów i trzyma w rękach koguty. Kilku innych, patrząc w skupieniu we wrzeszczący tłum, przyjmuje zakłady. Jest jeden wielki tumult i wrzawa. Po chwili wszystko cichnie. 
Zaczyna się walka. Właściciele kogutów przez chwilę stykają je dziobami, aby wzbudzić w nich agresję. Potem stawiają na ziemi i szybko znikają z areny. Koguty zostają same. Trybuny krzykiem zachęcają je do boju. Po chwili rozpoczyna się walka. Trwa kilka, czasem kilkanaście sekund. Koguty tarzają się po arenie, lecą pióra. Atakują dziobem i drapią pazurami. Po chwili leżą nieruchomo. Podchodzi sędzia i podnosi obydwu wojowników. Trzymając za grzbiety upuszcza koguty na ziemię. Jeśli staną na nogi walka będzie kontynuowana. Z reguły jednak stoi tylko jeden, drugi upada bezwładnie. Czasem zdarza się, że żaden nie jest w stanie wstać - wtedy mamy remis. 
Walki są bardzo szybkie. Przegrany jest podnoszony za nogi i zwisa bezwładnie. Następnie związuje mu się nogi i wynosi z areny. Często widać lecącą z niego krew. Taki widok wystarczył Aleksandrze. Szybko ewakuowaliśmy się z tej areny krwawego sportu. Czemu walka trwa tak krótko? Ponieważ każdy z kogutów ma przymocowaną do jednej z nóg ostrą jak brzytew ostrogę, którą podczas walki zadaje krwawe rany przeciwnikowi. Kilka celnych cięć podczas szamotaniny i przeciwnik leży bez tchu. Ta krwawa zabawa, w każdą niedzielę przyciąga wielu Filipińczyków. Areny są prawie w każdej miejscowości. To ich tradycja i część codziennego życia. 


Czy są tu jakieś maczety?

Otrząsamy się po krwawym sporcie, wsiadamy na skutery i jedziemy dalej. Powoli czujemy, że czas coś zjeść. Dziś na pewno nie będzie to kurczak. Dojeżdżamy do MoalBoal i wyszukujemy lokalny bar z jedzeniem. Wybieramy ryż i jedną z dostępnych potraw mięsnych. Późny obiadek zaspokaja nasz głód, więc mamy siły aby zwiedzić lokalny targ różności. 
Z każdej wyprawy staram się przywieźć maczetę. Także tu uważnie przyglądam się stoiskom, żeby wypatrzyć jakiś sprzęt. Tym razem też miałem szczęście. Na jednym ze stoisk widzę cały zestaw różnej wielkości noży i maczet. Widać, że są kute ręcznie i mają drewniane oprawy rękojeści oraz pochwy z drewna. Trudno mi się zdecydować. W końcu za 300 peso staję się posiadaczem wypasionego noża. Wprawdzie to nie maczeta, ale wygląda dobrze. 
Trochę się zgrzaliśmy tym chodzeniem po targu, bo stoisk jest sporo i mamy, co oglądać. Pełno tu wszystkiego. Od chińskich rupieci, po owoce i suszone ryby. Zmęczeni i zgrzani wracamy do hotelu. Po powrocie bierzemy kąpiel w morzu i ponownie podglądamy bogate podwodne życie. Zbliża się wieczór. Pora na wypoczynek.

Wybory nigdy nie są łatwe

Musimy jednak ustalić dalszy plan wycieczki. Najbliższe 2 dni chcemy spędzić w okolicach Oslob, żeby obejrzeć rekiny wielorybie. Potem wyruszamy na wyspę Bohol. Są na to dwa sposoby. Pierwszy - wracamy busem do Cebu i z tamtąd promem na Bohol lub drugi - promem z Liloan do Dumaguete i stamtąd kolejnym promem na Bohol. Wybieramy drugą wersję, więc noclegu szukamy w Liloan. Po pół godzinie już wiemy, gdzie będziemy jutro mieszkać.

FILM

Wodospady Canlaob

Na wyspie Cebu w okolicach MoalBoal jest sporo atrakcji. To piaszczyste plaże, rafy do nurkowania, wodospady.
-------------------------
Nasza skuterkowa wyprawa po wyspie pokazała, że nie zawsze da się wszystko zaplanować. Ale zawsze jest pięknie i ciekawie.