DZIEŃ 9

Panglao, to mała wyspa

Na Filipinach można zmarznąć

Budzimy się rano 7:00. Wydawałoby się, że na filipinach nie powinno być zimno, a jednak. Klima była ustawiona na zbyt niską temperaturę i trochę przemarzliśmy. Gorący prysznic jednak rozwiązał sprawę. Dziś czeka nas śniadanie na świeżym powietrzu. Małe stoliki są ustawione na trawniku przed hotelikiem. Pani pyta na co mamy ochotę. Wybieramy tutejszy standard, czyli jajko i ryż lub tosty. Delektując się lekkim pożywnym śniadaniem zastanawiamy się nad planem dnia.

Planowanie, plażowanie i zwiedzanie

Postanawiamy objechać wyspę i zobaczyć jaskinię, która jest jedną z tutejszych atrakcji. Zanim jednak wyruszymy, idziemy na mały spacer po plaży. Widać, że jest przypływ. Na plaży miejscowi rybacy dokonują napraw swoich łodzi, po płytkiej wodzie przechadzają się mamy z dziećmi. Prawie wogóle nie wieje więc morze jest gładkie. Brodząc w przejrzystej wodzie widzimy rozgwiazdy i różne muszle. Po drodze mijamy ekipę nurków idących w stronę swojej lodzi. Pewnie płyną na pobliską rafę, oglądać podwodną faunę i florę. Wracamy, pakujemy potrzebne rzeczy i wyruszamy w drogę.

Zachwalane atrakcje Panglao

Po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do Tawala - małej turystycznej miejscowości. Nie różni się niczym od innych. Zatłoczone ulice z masą sklepików i innych biznesów po każdej stronie drogi. Nowe betonowe budynki banków i firm mieszają się z posklecanymi z byle czego kramami biedniejszych biznesmenów. 
Kierujemy się w stronę plaży, ale stojąca na środku drogi obsługa ruchu mówi nam, że jest zakaz wjazdu i mamy iść na piechotę. Litują się jednak nad nami i pozwalają wjechać. Jedziemy powolutku, więc po chwili dopada nas lokales z reklamową tabliczką. Proponuje za 4000 peso całodniową wycieczkę na pobliską wyspę. W cenie dojazd łodzią ok 40 min i potem nurkowanie na rafie oraz oglądanie żółwi. No i powrót. Kręcimy nosami więc szybko zchodzi z ceny do 3500. Mówimy mu, że to nie kwestia ceny tylko braku czasu. Dowiadujemy się, że kolejną atrakcją jest tu oglądanie delfinów. Niestety trzeba to robić z rana ok 6:00, bo wtedy najbardziej harcują. Żegnamy się z panem i zawracajmy do głównej drogi.

Filipińczycy mają dużo dzieci

Jedziemy do kolejnej miejscowości o nazwie Poblacion. Tu naszą uwagę przyciągają ruiny jakiegoś budynku oraz ogromny kościół św. Augustyna. Kościół stoi na dużym placu, wokoło którego zauważamy kilka szkół. Zatrzymujemy się i idziemy zwiedzać. Robimy kilka fotografii. Naszą uwagę przyciągają dzieci ubrane w różnokolorowe mundurki. Niektóre uczennice wyglądają jak gwiazdy. 
Na Filipinach rodziny są wielodzietne. Czwórka to minimum. Dzieci widać tu na każdym kroku. Jeżdżą na motorkach z rodzicami, grają w kosza na boiskach, bawią się na ulicy. I wszystkie jak jeden uśmiechają się do nas i pozdrawiają. To miłe.

Dobry dzień - mówi Pan Filipińczyk

Oglądamy ruiny, kościół i przyglądamy się stojącej obok nadgryzionej zębem czasu wieży, która pamięta jeszcze czasy hiszpańskich przybyszy. Spacerując docieramy do małej plaży, gdzie wśród mangrowców, widać rozebraną do wręg dużą drewnianą łódź. 
Obok pod dachem wyleguje się kilku mężczyzn. Jeden z nich patrzy na nas i z uśmiechem mówi „dobry dzień”. Nie sposób się nie uśmiechnąć i odpowiedzieć. Pytamy, czy wie w jakim języku nas przywitał? Odpowiada, że po rosyjsku. Włączyliśmy tryb nauczyciel i wyjaśniliśmy, że jesteśmy z Polski, a u nas mówi się dzień dobry. I tak Pan Filipińczyk poznał przywitanie w kolejnym języku. 
Pytam się czy to oni budują stojącą przy brzegu łódź. Mówi, że tak, ale nie budują, a odbudowują, bo się popsuła. Teraz nie robią, bo popaduje deszcz, a kto by tam w deszczu pracował.

Nie wiemy, czy chcemy zobaczyć ptaka?

Zmienia temat i pyta, czy chcemy zobaczyć ptaka? Trochę jesteśmy skołowani i nie bardzo wiemy co pan nam chce pokazać. Dla bezpieczeństwa mówimy że nie, nie trzeba nam pokazywać ptaka. A ten patrzy na pobliskie mangrowce i zaczyna się drzeć Alfred ! Chodź ! Ladion, Ladion !!! Po chwili z krzaków wyłazi ptaszysko i gapiąc się na nas nieufnie zatrzymuje 2 metry przed nami. Pan wyciąga kawałek ryby i częstuje nim przybysza. Ten chwyta zdobycz i zmyka dostojnie w pobliskie krzaki. Okazuje się, że pracując przy łodziach chłopaki zaprzyjaźnili się z pobliską parką ptaszysk. Te dotrzymują im towarzystwa, podjadając podrzucane pod dziób kąski ryb. Niestety gatunku nie potrafiliśmy ustalić.

Nie czekamy na ślub

Żegnamy się i idziemy w stronę skuterków. Mijając kościół dostrzegamy stojący obok niego piękny stary amerykański samochód. Nie możemy się oprzeć i podchodzimy. W środku siedzi Filipińczyk i gra w gry na telefonie. Wypytujemy go o auto. Widać, że amerykańskie, ale on stanowczo twierdzi że niemieckie :). Bardzo cieszy się, że rozpływamy się nad jego samochodem. Czeka na parę młodą, która za godzinę będzie brała ślub. Nie mamy tyle czasu, więc jedziemy dalej. 

Trochę pada, trochę nie pada

Co chwiał zaczyna popadywać. Zatrzymujemy się wtedy i przeczekujemy największą ulewę pod jakimś zadaszeniem. Raz schowaliśmy się w sklepie z owocami. Kupiliśmy kilogram mangostanów i zjedliśmy na miejscu. Aby dobrać się do bialutkich wyglądających jak ząbki czosnku owoców, rozrywaliśmy czerwoną osłonkę palcami. Warto było, bo środek okazał się wyjątkowo pyszny. Ma smak słodko cytrusowy. I tak z przerwami dojeżdżamy do miejscowości Bingag. 

Jak zostaliśmy jaskinowcami 

To tu znajduje się cel naszej podróży - Hinagdanan Cave. Jak to bywa ze znanymi atrakcjami na Filipinach są dosyć oblegane przez turystów. Nie inaczej jest tutaj. Opłacamy w kasie wstęp i mijając rzędy sklepów z pamiątkami docieramy do wejścia. Tu oczywiście czeka nas kontrola biletów i nieodzowny wpis do księgi „pamiątkowej”. 
Tym razem podajemy imię, nazwisko, ilość osób i kraj pochodzenia. Razem z grupą turystów schodzimy wąskimi wykutymi w kamieniu schodami do podziemnej jaskini. Jest niewielka, z sadzawką po środku. Z sufitu zwisają stalaktyty, na brzegu siedzi grupa turystów, a w sadzawce tapla się kolejna. Jest duszno i ciemno. Internet nas znowu trochę okłamał. Wydawało się, że będzie ładniej. 5 minut nam wystarcza i opuszczamy atrakcję turystyczną. Po wyjściu okazało się, że jak zwykle pada - czytaj leje. Wypadało się szybko i już po chwili mogliśmy wsiadać na motorki.


Chłopak z gitarą będzie dla mnie parą

Nie przejechaliśmy daleko, a już wypatrzyliśmy kolejną atrakcję - wielką betonową gitarę stojącą na skraju drogi. Zatrzymujemy się i cykamy selfie. Zbliża się 15:00 więc czas na jedzonko. Podejmujemy decyzję o powrocie do hotelu.

Spodek - filipińska miara jedzenia

Zjemy w jakiejś przydrożnej jadłodajni. Kilka postojów przeciwdeszczowych później znajdujemy przydrożny bar w którym za 270 peso posilamy się. Właściwie to nigdy nie wiemy co zjemy. Tutejsze dania wyglądają podobnie, a często smakują inaczej. Tym razem zupa, która wyglądała jak rosół okazała się szczawiową, a to co wziąłem za kurczaka było durianem. Na szczęście sajgonki okazały się sajgonkami. Porcje odmierza się na talerzyki - takie nasze spodki pod filiżanki. Jeśli coś zamawiasz, pani bierze spodek i zapełnia go wybranym daniem. Ile się zmieści - tyle dostaniesz.

Rum jest dobry na wszystko

Zaspokoiwszy głód, dokupiliśmy w pobliskim sklepie zapas rumu, brązowego cukru oraz niesamowicie aromatycznych limonek. Wieczór zapowiada się odlotowo. Tutejszy rum w zestawie z cukrem i limonkami smakuje wyśmienicie. Siedzimy na tarasie przed naszym pokojem, patrzymy na padający deszcz i popijamy rum. Wakacje pełną gębą.