DZIEŃ 17

Coron nie robi wrażenia

Niby wyspani, ale jednak chyba nie

Zwlekamy się z łóżek o 7:00. Jesteśmy zmęczeni nocnymi wydarzeniami, ale gotowi na nowe wyzwania. Aleksandra idzie do łazienki się odświeżyć, natychmiast jednak wraca i przydziela mi zadanie. Coś leży pod zlewem. Jako wsparcie biorę klapek i wyruszam ratować żonę z opresji. Rzeczywiście coś się tam wyleguje. Porządne pacnięcie i „case closed” jak mawiają Amerykanie. Sprawa zamknięta. Dzień zaczynamy od kawy. Siedzimy na tarasie i delektujemy porankiem. Jest przyjemnie rześko, koguty pieją, obsługa się krząta, ktoś kijem strąca owoce z wielkiego mangowca rosnącego przed naszym pokojem. Polaki Cebulaki jeszcze słodko śpią w swojej norze.


Za dnia nasz hotel prezentuje się całkiem nieźle. Jest tu sporo zieleni i miejsc wypoczynkowych. Basen, łóżka wypoczynkowe, ocienione wiaty, hamaki rozwieszone pomiędzy palmami, bar i restauracja.

Coron za dnia byle jak się ma

Szykujemy się do wyjścia, bo to czas śniadania. Za dnia, Coron nie robi specjalnego wrażenia. Wszystko jest tu jakieś takie bałaganiarskie i podniszczone. Nierówny dziurawy beton na ulicy, zamiast chodników ubita ziemia. Mimo, że jesteśmy w centrum, to wygląda tu jak na jakiejś zapadłej wsi. Różnica jest jedynie taka, że mijamy sporo sklepów głównie z chińszczyzną. Królują, worki wodoodporne, maski, i chińskie podróby ubrań. Aleksandra szuka stroju, ja kolejnych tym razem większych spodenek. Klucząc wśród uliczek trafiamy na garkuchnię. Zamawiamy jedzonko i pałaszujemy je, jak na polskich głodomorów przystało.

Zapach lokalnego targowiska

Kolejne wąskie uliczki doprowadzają nas do wielkiego piaszczystego cypla otoczonego wodą. Po piaszczystym terenie pędzą trójkołowce, a lokalne autobusy czekają na klientów. Przy brzegu stoją łodzie na których krzątają się rybacy lub czekający na turystów sternicy. W oddali widzimy sporej wielkości zadaszony teren. Wiedzieni ciekawością kierujemy się w jego stronę. Okazuje się, że to lokalny targ. Wchodzimy do środka i pierwsze co nas uderza, to nieświeży zapach ryb i mięsa. Pod niskim, ogromnym, zrobionym z blachy i drewna zadaszeniem znajdują się dziesiątki stoisk oferujących lokalne produkty spożywcze. Panuje tu jednak okropny zaduch i gorąc. W takich warunkach mięsko, ryby czy też warzywa nie maja szansy zbyt długo być świeże. W ogóle nie mają takiej szansy. Zatykając nosy przedzieramy się do kolejnej części targu. To garkuchnie. Cała alejka lokali gastronomicznych. Klimat jest niesamowity. Czasem patrzysz i nie wierzysz. Widzisz jak pani myje w wielkiej plastikowej misce talerze i garnki i do tej samej miski mama wkłada malutkie dziecko i je kąpie, potem kładzie obok na stole i wyciera w ręczniki. Obok siedzą goście i pałaszują swoje porcje. Na szczęście tu zapachy są dużo bardziej atrakcyjne. Po prostu pachnie dobrym jedzeniem. Kolejne alejki tego wielkiego lokalnego targu, to chińska tandeta. Wiadra, linki, noże i inne towary. Ostatni zewnętrzny rząd stoisk, to wypożyczalnie kajaków oraz punkty skupu ryb. W zwykłe plastikowe pojemniki wsypuje się lód i wrzuca połów. Targ od wody oddziela tylko kawałek szutru. Przy brzegu stoją rybackie i turystyczne łodzie. Teren jest odkryty więc upał panuje tu niemiłosierny.

Na upał najlepszy jest basen

Wracamy do miasta, żeby się nie usmażyć. Na jednym z mijanych stoisk widzę bardzo ładną maczetę. Musi być moja. Płacę 500 peso i mam kolejny egzemplarz do swojej kolekcji. Aleksandrze po drodze udaje się też kupić strój. Wracamy więc szybko do hotelu żeby w tym największym słońcu poleżeć w cieniu i popływać w basenie. W końcu są wakacje :). 2 godziny nic nie robienia dobrze nam zrobiło. Troszkę podładowaliśmy baterie i możemy wyruszać ponownie w miasto. 

Kontrola standardów sieciowych

Tym razem mamy zamiar kulinarnie przetestować miejscowego Mc Donalda, który zaprasza wysoką reklamą widoczną z naszego hotelu. Drzwi otwiera nam pan ochroniarz i zaprasza do klimatyzowanego wnętrza. Widzimy tu głównie młodzież, która okupuje stoliki zajadając się frytkami i lodami. Sprawdzamy na podświetlonej tablicy, co tu można zjeść. Asortyment wygląda na lokalny, bo w ofercie jest ryż i makaron. Ceny są porównywalne z restauracjami na mieście. Za standardowy pakiet frytki, buła i Cola płacimy ok 240 peso. Jesteśmy ciekawi smaku. Frytki okazały się inne w smaku. To chyba kwestia oleju, natomiast hamburger smakował dość podobnie. Był jednak uboższy w dodatki. To bar szybkiej obsługi, więc poszło zgrabnie. Zamówiliśmy, dostaliśmy, zjedliśmy wyszliśmy. Dziś w planie mamy masaż.

Jest ciemno i kolorowo

Chcemy jednak najpierw trochę pospacerować. Jest godzina 17:00 więc upał już zelżał i jest znacznie przyjemniej. Jest też dużo większy ruch na drodze. Głównie motorkowo - trójkołowy. Samochód pojawia się rzadko. Spacerujemy powoli przyglądając się toczącemu wokoło życiu. Każdy się gdzieś teraz spieszy, dzieciaki wracają ze szkoły, pracownicy z pracy, a turyści idą na miasto coś zjeść. Miasto tętni życiem. Na co bardziej zatłoczonych skrzyżowaniach pojawiają się panowie w żółtych koszulach i sterują ruchem. Tu nie ma dróg z pierwszeństwem przejazdu ani rond. Na drodze trzeba być czujnym i umieć się rozpychać. Powoli zapada zmrok więc miasteczko rozświetla się.

Wieczorna przyjemność

Robimy cztero kilometrowy spacer i wracamy w okolice hotelu do salonu masażu. Masażystki ubrane w jednakowe służbowe kubraczki siedzą przed salonem i zapraszają klientów. Podchodzimy do nich i z tablicy reklamowej wybieramy rodzaj masażu. Chcemy coś lekkiego. Wybór padł na masaż szwedzki. Podobno jest przyjemny. Wchodzimy do środka i przez najbliższą godzinę jesteśmy masowani. Mój był zgodny z oczekiwaniami. Aleksandra musiała prosić o bardziej delikatne podejście, bo Pani używała chyba przemocy :). Dodatkowo miała refluks i co chwila bekała mi na żonkę, wybąkując potem sorry sorry. Generalnie było miło. Zrelaksowani wracamy do hotelu i oddajemy się błogiemu relaksowi. Dziś już nie słychać gadających cebulaków. Zapowiada się cicha noc. Aby zagłuszyć koguty, włączamy wiatrak. Nadchodzi błogi sen.