DZIEŃ 16

Z wyspy na wyspę

Zrobieni w bambuko

Jak zwykle otwieramy oczy ok 7:00. Chwilę leniuchujemy i zabieramy się za pakowanie. O 10:30 ma po nas podjechać transport i zabrać do portu. Dziś płyniemy na wyspę Busuanga. Mamy trochę czasu, więc siedzimy przy kawie, i uzupełniamy opisy wydarzeń wczorajszego dnia. Towarzystwa dotrzymuje nam Maldita. Dokarmiamy ją ciastkami, więc miłość miedzy nami kwitnie. Już bez skrępowania pozwala się głaskać, wręcz nadstawia mordkę. Delikatnie kropi deszcz. Właścicielka hoteliku mówi, że już 4 osoby dziś odwołały wycieczki. Nam jednak przeczucie mówi, że i tak będzie dziś pięknie. Wolelibyśmy jednak, żeby nie wiało, bo czeka nas dziś pięcio godzinny rejs po morzu. O 10:30 niestety nasza podwózka się nie pojawiła. Prosimy obsługę hotelu, żeby zadzwonili do niego i dowiedzieli się co się dzieje. Okazuje się, że jest daleko i nie zdąży przyjechać. Trochę się wkurzamy, w sumie bardziej na siebie niż na niego, bo zrobiliśmy mu przedpłatę. Można się było spodziewać, że tubylec zachowa się po filipińsku inaczej mierząc czas. Mówimy Pani, że ma odebrać od niego kasę i wziąć ją sobie, jako napiwek. Żegnamy się z Malditą i idziemy z plecakami do miasta na piechotę. Po drodze jemy śniadanko, jest jak zwykle pyszne.

Jak wymienić zdjęcie na bilet powrotny

Mamy jednak małą zagwostkę. Dostaliśmy bilety na prom z El Nido do Coron, ale na drogę powrotną mamy tylko zdjęcie dokonanej opłaty, którą mamy podobno pokazać, gdy będziemy chcieli wracać. Musimy uszczegółowić, gdzie właściwie mamy ją pokazać. Pani w okienku mówi, że w takim samym punkcie jak jej tylko znajdującym się w Coron. Tak na wszelki wypadek robimy zdjęcie punktu sprzedaży i idziemy na prom. 

Doświadczenie robi swoje

Tu czeka na nas spora kolejka innych turystów. Z walizkami i plecakami stoją w słońcu przed zamkniętą bramką do portu. My sprytnie siadamy w zacienionym miejscu. Okazał się, że czekamy aż przypłynie prom. Ma drobne opóźnienie. Po chwili zaczyna się wpuszczanie spoconych turystów na teren portu. Niestety to tylko złudny obraz, że coś drgnęło w rajstopach. Po prostu zmieniliśmy miejsce oczekiwania. Ale jak się okazało był ku temu powód.

Narkotyki, broń i szlugi

Podszedł do nas ubrany w mundur Coast Guard i kazał ułożyć na ziemi wszystkie plecki w jednym rzędzie. Potem mieliśmy się cofnąć o 2 metry. Pojawił się szarik i zaczął obwąchiwać bagaże. W żadnym jednak nic go nie zainteresowało. Ze dwa razy zatrzymał się przy jakichś torbach, ale były to chyba tylko kanapki, bo nie podniósł rwetesu. Po całej akcji znowu nastąpiła chwila marazmu. Wykorzystaliśmy ten moment na zrobienie wymaganej w każdym porcie opłaty portowej. Jako, że oczekiwanie sprzyja nawiązywaniu kontaktów, zaczęliśmy wymieniać spostrzeżenia z podróży z siedząca przy nas Greczynką. Po chwili wśród podróżników zawrzało. łapiemy za plecaki i zaczynamy po kolei wchodzić do budynku portu. To sygnał, że chyba prom przypłynął.

Celnik się nie patyczkuje, chyba że ma patyk

Na wejściu do budynku każda torba zostaje otwarta i celnik patyczkiem sprawdza zawartość. Poszukuje mango i zapalniczek. Przy Pani celnik leży już kilka owoców i sterta odebranych zapalniczek. Podobno mango nie wolno przewozić ze względu na jakieś robaki, a zapalniczek? nie bardzo mamy koncepcję dlaczego. Po kontroli udajemy się na keję przy której przucumował nasz statek. Jeszcze kontrola biletów i możemy wsiadać. Prom, o wyglądzie wyścigowca, w środku okazuje się przestronny i wygodny. Zajmujemy jeden trzysiedzeniowy rząd. Tu na prom każdy pakuje się ze swoimi plecakami i torbami. Można je kłaść na podłodze szerokich korytarzy lub tak jak my na jednym z siedzeń. Wyruszamy z półgodzinnym opóźnieniem. Czeka nas pięcio godzina podróż po morzu. Mamy nadzieję, że nie będzie kiwało.

Po co nam woreczki foliowe na statku?

Niestety myliliśmy się. Zaraz po wejściu miły pan z obsługi zaczął z uśmiechem rozdawać torebki foliowe. Wiadomo w jakim celu. Wypłynęliśmy kawałek na otwarte morze i zaczęło się. Nie każdy pasażer dał radę. Nam się jakoś udało. Raz wyszliśmy na otwarty deck, aby pooddychać świeżym morskim powietrzem. Było tu znacznie przyjemniej. Wprawdzie mocno wiało, ale za to mniej kiwało. Po 4 godzinach kiwania wpłynęliśmy pomiędzy wyspy i statek się uspokoił. Od tego momentu płynęło się znacznie przyjemniej. Po kolejnej godzinie zobaczyliśmy nasz port docelowy - Coron. Szybkie przybicie do kei i możemy wysiadać. Schodzimy po wąskim trapie i razem z grupą przyjezdnych kierujemy się do wąskiego korytarza, który prawdopodobnie służy jako wyjście. Coś się jednak musi dziać na jego końcu, bo utworzyła się kolejka. Gdy dochodzimy do końca, okazuje się, że jest tu pobierana opłata 200 peso za wjazd na wyspę. Mamy oficjalne pozwolenie na pobyt.

Tu wiedzą jak zarabiać na turystach

Wychodzimy za bramę portu, a już mam w ręku 6 ulotek o okolicznych wycieczkach. My jednak chcemy przede wszystkim odnaleźć biuro w którym będziemy mogli zamienić zdjęcie wpłaty na bilet powrotny. Idziemy kawałek ulicą, a już otacza nas wianuszek właścicieli trójkołowców oferujących podwózkę. Pytamy jednego z nich gdzie jest biuro w którym będziemy mogli zdobyć nasz bilet. Oferuje swoją pomoc i prowadzi nas. Pytamy za ile może nas przewieźć do hotelu. Proponuje kwotę 250 peso więc się zgadzamy. Woła natychmiast kolegę, który stoi w długiej kolejce trójkołowców, mówi mu gdzie ma jechać i za ile. Biuro którego szukamy okazuje się już zamknięte - jest po 18:00, więc postanawiamy podjechać tu w inny dzień. Pakujemy się do trójkołowca i pędzimy główną ulicą miasta do oddalonego od portu o 3,5 km hotelu Kokosnuss Garden Resort.

Aleksandra lubi baseny

Aleksandra wybrała go, bo jest niedaleko centrum, jest przystępny cenowo, na jego terenie jest sporo zieleni i ma basen. Dosyć szybko dojeżdżamy. Jest już ciemno, więc jak wszystko tu w nocy, nasz hotel prezentuje się całkiem nieźle. Jest dużo zieleni, podświetlany kolorowy basen i co nas zaskoczyło drink powitalny, w naszym przypadku piwo San Mig Light.
Proces meldunkowy jest prosty, więc natychmiast dostajemy klucz i zostajemy zaprowadzeni do pokoju nr 6. Jest kolorowy, duży, z czterema miejscami noclegowymi i sporą łazienką. Jedyny mankament to brak klimy i bardzo słaby internet. Zamiast klimy jest wiatrak. Damy radę. Siadamy na przestronnym tarasie i wypijamy zimne piwko powitalne.

Trzeba jeść żeby żyć

Wrzucamy torby do pokoju i idziemy na miasto coś zjeść. Zaraz przy hotelu, po przeciwnej stronie ulicy widzimy zakład masażu i siedzące przed nim 5 masażystek, które nas nawołują. Jako że mamy w planach taką przyjemność, podchodzimy i wypytujemy o ceny. Średnio koszt podstawowego całościowego masażu to 500 peso czyli ok 45 zł. Tanio. Napewno się zdecydujemy. Zapewniamy je, że przyjdziemy jutro. Teraz kierujemy się do centrum. Po drodze zahaczamy o kilka wypożyczalni skuterów oraz biur oferujących wycieczki. jedno i drugie nas interesuje. Jest tego sporo więc będzie w czym wybierać. W centrum miasta trafiamy na lokal serwujący pieczone kurczaki. Wychodząca grupka turytów mówi, że było smaczne, więc się decydujemy. Zamawiamy po porcji kuraka i zaczynamy przyglądać się klientom lokalu. Są tu wszelkie nacje. Nawet Polacy. Poznajemy ich po lecących kurwach. Jakoś w trakcie naszych wypraw nie spotykamy za wielu rodaków i wiecie, co? wcale nam to nie przeszkadza. Spałaszowaliśmy nasze niewielkich rozmiarów porcje i dalej czegoś nam brakowało. Postanowiliśmy w drodze powrotnej zakupić kurczaka z rożna oraz 2 piwka i tym dopełnić przyjemność dnia dzisiejszego. Tak też się stało.

Coron - miasto kotów

Po drodze Aleksandra zdążyła w lokalnych sklepikach wygłaskać dwa koty. Stwierdzamy ze zdziwieniem, że na tej wyspie jest chyba więcej kotów niż psów, czyli inaczej niż na dotychczas odwiedzonych przez nas wyspach. Zaopatrzeni kulinarnie dotarliśmy do hotelu. Gdy tylko rozgościliśmy się na tarasie z naszym kurczakiem i piwkiem, to kto się natychmiast zmaterializował? Kot oczywiście. Dokarmiliśmy go należycie. Pogłaskać się jednak nie pozwolił. Zobaczymy jutro. Idziemy powoli spać.

Atak na Aleksandrę, a może odwrotnie?

W pewnym momencie siedząca na tarasie Aleksandra narobiła hałasu, bo próbował się nam od pokoju wprowadzić karaluch wielkości słonia. Chyba jednak od krzyków dostał stanu przedzawałowego i zwiał, bo ponowna inspekcja, na którą zostałem oddelegowany razem z klapkiem nie wykazała obecności na tarasie obcych osobników. Możemy spać bezpiecznie.

Znacie jakiś Cebulaków? My już tak

Okazało się, że jednak nie. Dziwnym trafem w pokojach obok nas z jednej strony mieszkają Polacy a z drugiej Czesi. Polaki Cebulaki do 2 w nocy głośno gadali żłopiąc piwsko i paląc maryśkę. Nie dało się zasnąć. Poznaliśmy całą historię życia jednego z cebulaków. Zupełnie nieprzydatna informacja. Może poza jednym patentem na tanie bilety samolotowe. Polak cebulak z Berlina zamawia bilety z co najmniej półrocznym wyprzedzeniem i tylko do Bangkoku lub Singapuru. Płaci za nie w Berlinie 350 euro. Potem już z tych miejsc jedzie gdzieś dalej. Niezły patent. Drugi patent to ustawienie języka hiszpańskiego w przeglądarce. podobno bilety szukane w języku angielskim są droższe.
W końcu rozgadana ekipa polsko czeska poszła spać. Mogliśmy w końcu spróbować zasnąć. To był jednak krótki sen, bo już ok 6:00 rozpoczął się koncert na 50 kogutów. Które mieszkają za płotem. Darły się straszliwie. Generalnie jesteśmy niewyspani.