DZIEŃ 23

Angeles i Clark

Najpierw ogarnij transport

Wstajemy jak zwykle wcześnie, bo plany są ambitne. Zaraz po śniadaniu wyruszamy po skutery. Oczywiście po drodze odwiedzamy zakład renowacji aut. Tym razem pracuje tu kilka osób i brama do garażu jest otwarta.

Cuda Cuda, czyli garaż okazuje się halą

Okazuje się, że te kilka stojących aut przed nim to tylko preludium do tego, co jest w środku. Pytamy, czy możemy wejść. To Filipińczycy, więc z uśmiechem zapraszają do środka. Garaż okazuje się wielkim hangarem z dziesiątkami starych aut. Szczęki nam opadają. Większość, to stare amerykańskie samochody. Wdajemy się w rozmowę. Okazuje się, że wszystkie są klientów z zagranicy. Ze Stanów, Anglii, Szwajcarii, nawet z Ukrainy. Klienci przysyłają tu wraki, a filipińska ekipa przez ok rok je naprawia i przywraca do stanu świetności. Części załatwia klient. Oni tylko naprawiają blacharkę i montują auto w całość. Chodzimy po hali dobre 20 minut. Cuda, cuda !!!

Wyruszamy w nieznane

Niestety, to niezaplanowana przygoda, więc z ociąganiem, ale musimy iść dalej. Łapiemy na ulicy żółtego jeepney’a i za 2 złote dojeżdżamy do wypożyczalni skuterów. Tu wybieramy dwa działające motorki i wypożyczamy je na 2 dni. Teraz spokojnie możemy zwiedzać okolicę.
Chcemy wydostać się z miasta i dojechać do terenów zielonych, na nasze ulubione bezdroża. Posiłkujemy się na zmianę mapami google i mapy.cz

Filipiny wersja 2.0

Pierwszy punkt programu to Park Dinozaurów. Jedziemy, co rusz sprawdzając na mapie, gdzie jesteśmy. Przez pewien czas jechaliśmy po normalnych zwykłych Filipinach. Ruch na drodze, sklepy, restauracje i hotele. I nagle, przy drodze pojawiają się szlabany i chyba ochrona, albo policja. Mundurowych wszelkiego rodzaju jest tu bez liku, więc nie zawsze ich rozróżniamy. Kontrolują wjeżdżające samochody. Jest zakaz wjazdu trójkołowców, autobusów i ciężarówek. Do nas się uśmiechają i pokazują, że możemy jechać. I wjechaliśmy. Do innego świata. Drogi nagle zrobiły się bardzo szerokie i puste. Prawie nie ma na nich ruchu. Są za to trzy pasy równej szerokości w każdą stronę. Jeden dla aut, drugi dla motorków, a trzeci dla rowerów. Wokoło zadbana zieleń i ogromne strzeżone osiedla, a na nich wieżowce lub domki jednorodzinne. Od czasu do czasu mijamy nowoczesne ogromne hotele. Jeździmy po terenie dobrą godzinę i wszędzie tak samo. Z mapy wiemy, że znajduje się tu kilka pól golfowych. Minęliśmy także jeden wypasiony tor wyścigowy. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby z drona zobaczyć jak wygląda okolica. Niestety jest tu lotnisko i żeby polatać musimy najpierw odblokować strefę, a na to nie mamy czasu.

Park rozrywki jednak nie dla nas

Dojeżdżamy w końcu do Parku rozrywki. Wyglada na opuszczony. Teren, jak wszystko tu, jest ogrodzony. Podjeżdżamy pod bramę wjazdową, a tam życie tętni. Na parkingu stoi pełno autobusów, a po placu maszerują w ogonkach setki dzieci. Więc jednak, coś tu się dzieje. Atrakcje jest typowo przygotowana pod najmłodszych więc nie decydujemy się na wejście. Wyjeżdżając widzimy przykry widok. Z jednej strony ogrodzenia idzie sobie gromadka ładnie ubranych dzieci, które przyjechały tu na wycieczkę, a z drugiej stoi trójka maluchów, przyklejona do siatki i smutno przypatrująca się dzieciom w środku. To był bardzo przykry widok, pokazujący prawdę o Filipinach, a właściwie o całym świecie. Otrząsamy się jednak ze smutnych myśli i jedziemy dalej. Chcemy wyjechać z tego super miejsca i wrócić do znanej nam filipińskiej rzeczywistości. Po 20 minutach udaje się nam wrócić w okolice hotelu. Jeździmy jeszcze chwilę po okolicy przyglądając się tutejszemu życiu i wracamy do hotelu.

Jest plan na jutro

Musimy na jutro ogarnąć wycieczkę na wulkan. Godzina przeszukiwania przez Aleksandrę internetu i mailowych dyskusji z operatorem wycieczki zaowocowała gotowym planem na jutro. Niestety czeka nas pobudka o 4:30. Ale to jutro. Teraz fundujemy sobie relaks, kąpiel w hotelowym basenie i słoneczne wylegiwanie. Wieczorem wybieramy się zwiedzać bary GoGo.

A wieczorem go to GoGo

Zrobiło się nastrojowo, więc należycie odstawieni idziemy posmakować nocnego życia w Angeles. Internetowe poradniki opisują, że to jedno z bardziej znanych z seksturystyki miejsc na Filipinach. Centrum rozpusty jest 300 metrowa ulica Fileds Avenue. Lokalizujemy ją na mapie i idziemy. Od naszego hotelu to 3,5 km więc nocny spacer nam nie straszny. Po półgodzinnym spacerku dochodzimy do miejsca. Powoli kończą się sklepy, a zaczynają bary. Na ulicy siedzi sporo żebrających osób. Nie tylko dorosłych, ale i dzieci.

Kup Pan leki - coś źle wygladasz

Chyba zbliżamy się, bo co chwile pojawiają się obnośni sprzedawcy ze skrzyneczkami wypełnionymi paczkami papierosów i gum. Medicin! Medicin! - wołają, zapraszając do zakupu. To oczywiście narkotyki. W końcu dochodzimy do ulicy. Jest zamknięta dla ruchu samochodowego. O ustawione w poprzek ulicy bramki oparci są panowie z napisami na koszulkach Turist Police. Nad nimi wisi duży napis Walking Street. I zaczyna się…
Wokoło błyskają kolorowe banery barów, przed zasłoniętymi wejściami do lokali stoją skąpo odziane panie i zapraszają do środka. W środku leci muza, są bary i sceny z rurami na których tańczą dziewczyny. Wchodzisz, kupujesz drinki i podziwiasz tańczące panie.

Nie ważne ile masz lat, ważne żebyś miał fantazję

Ulice są pełne turystów. To głównie starsi panowie oraz Koreańczycy. Białych pań praktycznie w ogóle w Angeles nie spotkaliśmy. Może kobiety nie grają w golfa i nie chodzą na baby :). Co chwila mija nas jakiś 80 letni pan ciągnący za sobą jedną lub dwie małe, ładniutki Filipinki. Pewnie ciągnie je do hotelu. Interes tu kwitnie na całego. Maszerujemy ulicą, która ma ok 300 m tam i z powrotem. Robimy zdjęcia i grzecznie odmawiamy zapraszającym nas do wejścia paniom.
Pora wracać do hotelu, bo jutro pobudka o 4:30. Wsiadamy do jeepney’a i po 10 minutach leżymy już na łóżkach. Jutro też jest dzień.